[S&W]: O tym, jak się zdobywa wygasły wulkan

Pico - najwyższy szczyt Portugalii w jeden dzień :)


Ostatni słupek na szlaku. Zdobyliśmy Pico!



WITFANG:

Przy odpowiedniej pogodzie to chyba żaden wyczyn. Każdy zdrowy i sprawny osobnik może tego dokonać. Jednym zajmie to 4 godziny, innym 8, ale PICO to nie Mount Everest. Niemniej nie wolno go również bagatelizować, w końcu to kawał góry. Natomiast zdecydowanie warto tam wejść. To całodniowa wyprawa, męcząca, ale widoki odpłacają poniesiony trud. Zarówno w trakcie wspinaczki, gdzie możemy podziwiać Faial, jak i na szczycie, gdzie otwiera nam się widok na São Jorge, mamy piękne krajobrazy.

Krajobraz Pico jest surowy - skały, lawa, roślinność ledwo odrastająca od ziemi...
... A przede wszystkim niebo i chmury.
Lawa, zastygając, uformowała dziwne kształty, które czasem ułatwiają, a czasem raczej utrudniają wejście i zejście z Pico.


To, co mnie urzekło najbardziej, to widok znad chmur. Wspomnienie, kiedy stoję na krawędzi wulkanu i spoglądam w dół, a tam, zaledwie kilkanaście metrów ode mnie, puchowe, białe chmury - będzie towarzyszyło mi do końca życia. Pewnie dla wytrawnego wspinacza to nic nowego, ale dla takich amatorów jak my było to nie lada przeżycie.

Zdobycie szczytu naprawdę cieszy.

Pogoda jest władcą tej góry. Z racji nieustającego wiatru pogoda gwałtownie się zmienia, a wchodzenie na PICO bywa zabronione. Chmury wokół szczytu formują wiele różnych rodzajów czap. Jedne niegroźne, inne niebezpieczne. Ponadto trzeba być przygotowanym na różnicę w temperaturze. Kurtka i czapka to podstawa.


Pogoda na szlaku zmienia się co chwilę, jednak im wyżej, tym zimniej.

Zaletą wyprawy na PICO jest jeszcze wieczorny posiłek i satysfakcja z dobrze wykorzystanego dnia.



Ten dzień, to jak do tej pory najlepsze, co zdarzyło nam się w tym otoczonych oceanem archipelagu zwanym Azory. 


SUARRILK:


Ten czerwony burak na twarzy niechaj będzie najlepszym komentarzem do wysiłku włożonego we wspinaczkę. :P

Jak się zdobywa wygasły wulkan? Z wysiłkiem, krótko pisząc. Przyznam, że z jednej strony nieco się tej wyprawy obawiałam, z drugiej - mimo wszystko nie zdawałam sobie sprawy, co tak naprawdę oznacza wejście na 2351 metrów. 

Na początku było lekko i łatwo - grzało słońce, budzący się dzień zapowiadał się pięknie, zgrzałam się i spociłam, zazdroszcząc Witfangowi, że założył szorty. Wypatrywaliśmy szlaku pomiędzy kolejnymi znaczącymi go słupkami, robiliśmy mnóstwo zdjęć. Po jakimś czasie liczenie słupków zaczęło dominować nad podziwianiem widoków. Nachylenie stoku raptownie się zwiększyło, do wspinaczki oprócz nóg musiałam nierzadko użyć rąk. Witfang mocno mnie wyprzedził, choć co jakiś czas przystawał, czekając na mnie. Im wyżej się wspinaliśmy, tym cięższe zdawały się moje nogi. 

"Możemy posiedzieć jeszcze 5 minut?..."

Chwilami wydawało mi się, że już nie dam rady wspiąć się na kolejny kamień, przestąpić nad kolejnym śliskim progiem zastygłej wieki temu lawy, zrobić kolejnego kroku. A jednak człowiek może pokonać całą swoją słabość, jeśli tylko wykaże trochę woli - stawiałam więc ten kolejny krok, zadzierałam nogę, odpychałam się rękami i szłam coraz wyżej. I bardzo jestem z siebie dumna, ponieważ dałam radę, mimo że żaden tam ze mnie wspinacz.

Moja chwila w chmurach.
Mimo zmęczenia - i zimna, bo w pewnym momencie zrobiło się naprawdę wietrznie i chłodno - starałam się podziwiać i zapamiętywać widoki. Chociaż dookoła mieliśmy głównie bazalt, ciężko powiedzieć, by było monotonnie. Krajobraz zmieniał się wraz z wędrującymi chmurami, a im wyżej byliśmy, tym więcej wyspy i oceanu mogliśmy podziwiać za sobą. Dech zaparł jednak widok na krater - jego ogrom był przytłaczający, widok przypominał pejzaż z innego świata. 

Krater, sfotografowany przez Witfanga ze stoku Picorinho - wzniesienia pośrodku krateru Pico.

Na koniec zostawiłam najlepsze. Jak wygląda zejście ze szczytu wersja Suarrilk? No jak to, jak. Zjazd na pupie!

Gdy już nie dało się w pionie, Suarrilk nie wahała się "schodzić" na pośladkach.

Bo muszę przyznać, że chociaż wydawało mi się, że nic "gorszego" (w sensie fizycznego wyzwania) od wejścia na górę mnie już nie spotka, prawdziwym sprawdzianem okazało się zejście. Po pierwsze, ze względu na śliskość i zdradliwość kamieni, po drugie - przez wzgląd na psychiczne obawy przed upadkiem, po trzecie - ponieważ dopiero wtedy naprawdę ciało zaczęło boleć.

Ale - warto było! To największy i najbardziej satysfakcjonujący wyczyn w tym roku, jak sądzę. Zdobyliśmy Pico! :D

Komentarze