[W:] Brudno czy czysto?

Zacząłem się zastawiać skąd bierze się zapęd audiofilski? Doszedłem do wniosku, że to chęć usłyszenia każdego dźwięku zarejestrowanego na płycie. A co jeśli ma się już sprzęt za olbrzymie pieniądze i znaczenia nabierają takie słowa jak szerokość sceny, głębia, jakość, czystość i perfekcja. Czego lepiej się słucha? Albumu dopracowanego z wręcz zegarmistrzowską precyzją, czy tego nagranego „na setkę”? W pierwszym przypadku, w studiu, każdy instrument nagrany jest osobno. Daną partię wybiera się spośród kilkudziesięciu prób. Daje to niepowtarzalny układ dźwięków, nie do odtworzenia po raz drugi. Później wszystko jest miksowane i udoskonalane. Nie ma szans by zespół na żywo mógł wykonać utwór w taki sposób. Za tym, co słychać z głośników stoi zatem sztab ludzi i sprzętu. Mnóstwo przetworników, kondensatorów i kabli. Zakłócenia i niechciane dźwięki sa zniwelowane wręcz do zera. A wersja z krążka różni się od tego co usłyszmy na koncercie. Odnoszę wrażenie, że muzycy trochę nas oszukują w ten sposób. Nie można jednak nie docenić doskonale wyprodukowanych płyt. A co na to audiofil? Może w tym wypadku czerpie więcej przyjemności nie z muzyki jako takiej, ale z krystalicznej czystości poszczególnych dźwięków? Zresztą, jeżeli są odbiorcy na odgłosy, które wydaje pieczony chleb to może nie mijam się z prawdą.
Osobiście doceniam dobry dźwięk. Uwielbiam, kiedy bas schodzi nisko, jest tłusty a góra odpowiednio ostra. Wokal nie ginie za perkusją, każdy z muzyków ma swoje miejsce i wyraźnie słychać każdą ścieżkę. To sprawia, że odbierasz muzykę taką, jaką chcieli stworzyć autorzy. Ale moim zdaniem odrobina szumów, czy nawet to, że nie zawsze wszystko dokładnie słychać sprawia, że muzyka staje się żywa. Dzisiaj bardziej niż w przeszłości liczą się koncerty. Kapele wydają płyty po to by przetestować swoje kawałki, by zapisać je na czymś trwałym, zareklamować się. Prawdziwe pieniądze i prawdziwą sławę można zdobyć na koncertach. Utwory w wersji koncertowej nigdy nie będą doskonałe, chociażby, dlatego, że za sceną poszło o jedną flaszkę za dużo. Zatem paradoksalnie dźwięk z gorszej jakości sprzętu zbliża nas do muzyki jaką otrzymamy na koncercie, zbliża nas do prawdy :P
Są zespoły, które nagrywają albumy „na setkę”. Wchodzą do studia ustawiają sprzęt i grają razem. Oczywiście nagrywają kilka wersji danego utworu i wybierają najlepszy. Dzięki temu tłuste kropki na pięciolinii wzbogacone są o klimat w studiu i chemię, która jest w zespole. Ponadto są zespoły, którym zależy by gitary elektryczne miały dźwięk jak z minionej epoki.  Z czasów niedoskonałych, pieców lampowych, z których oprócz sygnału z gitary wydobywała się cała gama innych dźwięków. Takie riffy są brudne, charczące, i wręcz oblepione odgłosami pracy wzmacniacza. Są tacy, którzy taka muzykę kochają najbardziej. W ten sposób bliżej płycie do koncertu. A Ciekawe, co na to audiofil? Czy jego superczuły sprzęt i superczułe ucho docenia takie niedoskonałości "setki"?

Komentarze