[S]: Sen o wypadku

Przyśniło mi się wczoraj, że z Marry wracałyśmy z jakiejś wycieczki i szłyśmy takim deptakiem, który przypominał ulicę Chmielną w Warszawie. Raptem zobaczyłam przed nami samolot, który bardzo nisko leciał i zbliżał się szybko do nas. Mówię do Marry: "Żeby tylko nie spadł", a on nagle zaczął opadać i rozbił się tuż przed nami. Odpadło mu skrzydło. My odskoczyłyśmy. Pomyślałam, że trzeba wezwać pomoc, równocześnie ktoś krzyczał, czy mam komórkę, ale nie znałam numeru, musiałam zapytać. Dodzwoniłam się na Uniwersytet Warszawski i tam mi pani po drugiej stronie powiedziała, że się policja podzieliła i część działa we współpracy z UW. Zaczęłam pokrętnie o wypadku opowiadać. Babka rzekła, że musi zostać 10 świadków - osób, które były najbliżej wypadku w chwili, gdy się zdarzył. Chciałam powiedzieć, że to my byłyśmy, lecz Marry mnie powstrzymała. Ale cała grupa wycieczkowa zaczęła się rozłazić i nie chcieli mnie słuchać, a policja nie przyjeżdżała i nie przyjeżdżała.

W końcu Kasia i jej mama mówią, że idziemy, nie ma co czekać. A ja byłam rozdarta między poczuciem obowiązku a chęcią zniknięcia stamtąd. Deptak zmienił się w szkolny korytarz, jak w mojej podstawówce. Szłyśmy jakimś krużgankiem i myślałam sobie: "nikt nie sprawdził, czy pilot żyje". Miasto było jakieś zupełnie obce, nieznane, bez nazwy. Raczej jak archetyp miasta niż konkretna miejscowość. Przechodziłyśmy przez skrzyżowanie, na którym stało dwóch policjantów - pomyślałam, że pewnie zaraz zapytają nas, gdzie ten wypadek, bo nie mogą znaleźć, ale oni tylko wypisywali mandaty. A ja chciałam im opowiedzieć, co się stało, ale bałam się odezwać, a Marry i wycieczka nie zatrzymały się nawet. I sobie w końcu poszliśmy pod górę w stronę jakiegoś zamku.

Komentarze