[S]: Sen z apokalipsą w tle

Ostatnio - mimo że dość często budziłam się, wiedząc, iż przyśniło mi się coś mocno fabularnego, pokręconego i wypełnionego akcją - nie zapamiętywałam treści swoich snów. Dzisiejszy jednak utknął mi w głowie.

Wraz z grupą znajomych (bardzo różnych, łącznie z J. - kolegą, w którym się podkochiwałam we wczesnych klasach podstawówki) przedzieraliśmy się przez postapokaliptyczną Warszawę - zrujnowaną, zawaloną jakimś żelastwem, zniszczonymi budynkami, kamieniami... Nad miastem panował półmrok, rozświetlała je jedynie nienaturalna pomarańczowa łuna. Kryliśmy się przed kimś - we śnie nie zostało sprecyzowane, przed kim - a może wypełnialiśmy jakąś misję, nie jestem pewna. Wreszcie znaleźliśmy w miarę osłoniętą kryjówkę w ruinach w pobliżu Pałacu Kultury (tylko częściowo naruszonego). 

Ulokowaliśmy się w tym miejscu, pośród gruzu, kabli, żelaznego szkieletu budowli etc. Jeden z chłopaków chyba pełnił wartę i poszedł się rozejrzeć... po czym znalazł Zuzię, żywą, całą i zdrową. Nie mam pojęcia, skąd tam się wzięła, pamiętam, że złapałam ją w objęcia i tuliłam do końca tej części snu, bojąc się ją wypuścić, by gdzieś nie zginęła, obawiając się, że coś mogłoby się jej stać i nie wiedząc, co z nią zrobić - przecież nie mogła z nami podróżować, mogłaby zginąć, nie wybaczyłabym sobie, gdyby przez moje niedopatrzenie stała się jej krzywda...

A drugiej części snu prawie wcale nie pamiętam - tylko tyle, że chodziło w niej o jakichś facetów i moje skomplikowane relacje z nimi. Czyli - nihil novi sub sole, mam to i na jawie...

---
Zuzia była jamnikiem, który spędził z naszą rodziną 13 lat. Odeszła w październiku 2005.

Komentarze