[W]: Denaturat à la Don Juan
Tak jest, Don Juan Ziobro pomiędzy ostatnimi pobytami na oddziale
deliryków pijał wyłącznie denaturat, ale był to denaturat przyrządzony w
sposób subtelny i finezyjny. Żadnego ordynarnego rozcieńczania wodą z
kranu, żadnego budzącego technologiczną grozę wywabiania biskupiej barwy
za pomocą wybielacza Ace, żadnego dolewania trzech buteleczek kropli
miętowych celem nadania trunkowi bardzo kiepskich pozorów miętówki.
Don Juan Ziobro wpierw szykował kawę zbożową. Kawy sypał sporo i warzył
ją długo, na końcu zaś, by nabrała gęstości smoły, barwy hebanu, mocy
parowozu, dodawał jedną łyżkę spadziowego miodu, cztery łyżki
rozpuszczalnej neski oraz dwie torebki cukru waniliowego. Tak
przyrządzoną mokkę mieszał z denaturatem, to znaczy wlewał butelkę
denaturatu do garnka z kawą zbożową, która już wzbogacona o podane
składniki, wystudzona musiała być do lodowatości. (Na trywialne pytanie:
dlaczego kawa musiała być wystudzona do lodowatości, nie będę
odpowiadał). Drewnianą warząchwią mieszał koktajl tak długo, aż wpadał w
swoisty trans mieszania i zaczęło mu się zdawać, że mieszać nigdy nie
przestanie. Kiedy Don Juan Ziobro uświadamiał sobie, że chyba nigdy nie
przestanie mieszać denaturatu z kawą zbożową, przerywał mieszanie,
wydobywał z garnka drewnianą warząchew, muskał ją językiem, smakował
smak jeszcze bardzo jałowy. Następnie kładł na garnku prawie całkowicie
oskórowany z emalii durszlak, po czym wnętrze durszlaka wyścielał
wysterylizowaną gazą. Teraz nadchodził sezon owoców cytrusowych. Dwie
dorodne i jak najstaranniej na straganie wybrane cytryny Don Juan Ziobro
z naturalną, jak na fryzjera i muzyka, i zarazem z zadziwiającą, jak na
pijaka o roztrzęsionych rękach, precyzją przecinał na pół. Rad był z
dokonanego dzieła i długo (choć nie do granic transu) wpatrywał się w
cztery leżące na stoliku identyczne połówki owoców. Nad wyścielonym gazą
durszlakiem kolejno, ze skrajną metodycznością, wyciskał sok z każdej z
nich. Gazę wyżymał z wielką delikatnością i wyżętą rzucał, gdzie
popadło – czas skrajnej metodyczności, w ogóle czas metodyczności
skończył się bowiem – i tak Don Juana Ziobro czekało jeszcze jedno
(chwała Bogu ostatnie) mieszanie, i tak czekało go jeszcze wymagające
najwyższej uwagi przelewanie (czynił to za pomocą całkowicie
oskórowanego z błękitnej emalii lejka) prawie już gotowego trunku do
starej butelki po Johnny Walkerze, którą Don Juan Ziobro przechowywał z
powodów sentymentalnych. (Przypominała mu ona pewną debiutującą w jego
ramionach maturzystkę).
I tak czekało go jeszcze czekanie. Dramatyczne czekanie, aż odstawiony
do lodówki trunek najprzedniejszego i nieporównywalnego z niczym smaku
stanie się ciemny i głębinny jak morze porosłe butwiejącą trawą.
Jerzy Pilch „Pod Mocnym Aniołem”, Wyd. Literackie, Kraków 2000, s. 185-187
Komentarze
Prześlij komentarz
Podziel się z nami swoją opinią! :-)