[S]: "Robin Hood" a' la "Gladiator"
W
Hollywood teraz moda na remake'i oraz sprawdzone, wielokrotnie już
opowiadane historie. Nowy film Ridleya Scotta remake'iem nie jest, za to
sięga po lubianą i znaną chyba wszystkim legendę wesołych banitów z
lasu Sherwood. Trudno jednak powiedzieć o tym kotlecie, że jest
odgrzewany, ponieważ reżyser postanowił zakończyć narrację w chwili, gdy
wszystkie poprzednie wersje przygód Robin Hooda się zaczynają, a i sama
postać głównego bohatera nie do końca odzwierciedla swoje poprzednie
wcielenia.
Tak
więc nowy "Robin Hood" przedstawia historię o tym, jak to sir Robert
Loxley stał się wyjętym spod prawa przywódcą banitów. I tu pierwsza
niespodzianka - zagrany przez Russella Crowe'a bohater wcale nie nazywa
się Robert Loxley, tylko Robin Longstride (pierwszy szok: hę? jaki znowu
Longstride? czy on nie nazywał się jakoś inaczej?). Sir Robert
tymczasem ginie prawie na początku filmu (drugi szok: eee? TO jest
Loxley? ale o co chodzi??). Longstride podszywa się pod Loxleya, ale
więcej szczegółów zdradzać nie będę. Lady Marion (Cate Blanchett,
chwilami mocno kojarząca się w tej roli z inną zagraną przez siebie
postacią, Galadrielą z "Władcy Pierścieni" - momentami zupełnie ten sam
sposób kreowania bohaterki) jest tu żoną prawdziwego Loxleya. Nie
powiem, całkiem ciekawy zabieg, na pewno nader oryginalny.
Ogólnie,
film ogląda się dobrze. Przyjemnie. Całkiem udany, acz skojarzenia z
"Gladiatorem" są nieuniknione - nie tylko ze względu na aktora,
odgrywającego tytułową rolę, ale przede wszystkim z powodu podobnych
scen, podobnej budowy samej historii, podobnej realizacji. Nadto
chwilami film jest superhollywoodzki - scena przemówienia Robina czy
Marion, ruszająca do boju w przebraniu rycerza, skąd my to znamy, jakie
to ograne, jakie to... amerykańskie. Na szczęście, nie przeszkadza w
odbiorze i nie psuje zabawy. Frajda z fajnego kina przygodowego
pozostaje.
Muzyka
niezła, ale nie powalająca. Nie narzuca się, stanowi dobre tło dla
rozgrywających się scen, lecz jako samodzielny soundtrack wydaje się
mało ciekawa. Obsada zapewne jest atutem utworu, Max von Sydow w roli
sir Waltera Loxleya podobał mi się chyba najbardziej. Interesująco
zanimowano napisy końcowe.
Jest
równie brudno, krwawo i bohatersko, jak w "Gladiatorze", aczkolwiek
"Robin Hood" w moim odczuciu nie pobił owego osławionego filmu Scotta.
Czy warto obejrzeć? Warto. Bo kina przygodowego nigdy dość. Ani Robin
Hooda, skoro już o tym mowa.
Komentarze
Prześlij komentarz
Podziel się z nami swoją opinią! :-)